Po czterech dniach odpoczynku w raju nadszedł czas na udanie się w dalszą drogę.
Nagrodą za poranne niedogodności jest obiad w dobrej knajpie w kolonialnym stylu... Jedynym problemem było to, że w całym barze było może razem z pół litra mocnych alkoholi... czyli miejsce stanowiło osobliwe połączenie czegoś pomiędzy kolonialnym barem, a domem abstynenta...
Jako że jestem z dwoma lekarzami, wpadamy na szaleńczy plan odwiedzenia jednego z dwóch lokalnych szpitali.
Pożegnalne selfie z z-cą dyrektora szpitala...
I Niko życzy sobie odwiedzić... lokalne więzienie (!)
Wcześnie rano spakowaliśmy manatki i ruszyliśmy łodzią na północ moczarami wzdłuż Oceanu Indyjskiego. Naszym celem jest miasto portowe, liczące półtora miliona ludzi, zwane Toamasina lub Tamatave.
Seba po raz kolejny odpala drona i kręcimy ujęcia do naszego filmu, przy okazji mając fotki z powietrza...
Warto zaznaczyć że, mowiąc delikatnie, mamy tu kilka wyzwań.
Okazało się niestety, że nasz organizator wyprawy, “legendarny Arek Ziemba” swoim wyszukanym sposobem komunikacji i podejściem do ogarniania spraw spowodował nam wiele problemów oraz nie dotrzymał niektórych wcześniej ustalonych punktów programu. Wyszło na to, że gdyby nie Heniek, to sporo czasu poświęcilibyśmy na nudy i dłubanie w nosie. Co oczywiście jest ostatnią oczekiwaną przez nas aktywnością na wyprawach. Taka sytuacja spowodowała, że wiele spraw musieliśmy wziąć w swoje ręce. Ostatnie trzy dni poświęciliśmy więc również na organizowaniu się samemu, z małą pomocą Henia, który niestety jutro nas opuszcza (musi wrócić na misje, bo ma od dawna umówione zajęcia z webpublishingu i photoshopa, które prowadzi dla sióstr zakonnych).
W pierwszym od przylotu na Madagaskar deszczu, dopływamy zaropiałymi od smarów kanałami do granic Toamasiny...
gdzie czeka na nas komitet powitalny :)
Nagrodą za poranne niedogodności jest obiad w dobrej knajpie w kolonialnym stylu... Jedynym problemem było to, że w całym barze było może razem z pół litra mocnych alkoholi... czyli miejsce stanowiło osobliwe połączenie czegoś pomiędzy kolonialnym barem, a domem abstynenta...
Podczas gdy Tabi, Niko i Blondyna (czyli nasz tymczasowy zarząd kryzysowy wyprawy) ratują plan po, nie bójmy się słów, fiasku organizacyjnym naszego już ex-przewodnika, Arka Ziemby, który zniknął gdzieś na wyspie i ma rzekomo dotrzeć do nas wieczorem, nabieramy sił podczas drzemki.
W czasie gdy po obiedzie większość ekipy zrobiła sobie spacer ulicami tego wielkiego portowego miasta ja, wraz z Nikiem i Tabim (po udanych rozmowach w kilku językach), wyruszyliśmy na miejskie zwiady... Tamatave zaskakuje.
Jedyne kino w półtoramilionowym mieście... zniszczone i zamknięte...
Jako że jestem z dwoma lekarzami, wpadamy na szaleńczy plan odwiedzenia jednego z dwóch lokalnych szpitali.
Po krótkiej wymianie zdań okazuje się, że zastępca nieobecnego dyrektora szpitala z wielką radością proponuje nam wycieczkę po szpitalu.
Nie możemy wejść na blok operacyjny, który, mimo że używany jest średnio tylko 4 razy w tygodniu, akurat jest w trakcie przygotowywania do zabiegu. Oglądamy za to izbę ostrego dyżuru i inne szpitalne zakamarki...
Pożegnalne selfie z z-cą dyrektora szpitala...
I Niko życzy sobie odwiedzić... lokalne więzienie (!)
Na szczescie tu nie chcą nas wpuścić z wizytacją :) może to i lepiej...
W międzyczasie okazuje się, że dzięki pomocy Henia udało się nam załatwić wynajem awionetki na jutrzejszy poranek. Także mamy transport na samą północ wyspy, w bajkowe rejony tropikalnych wysp, do Diego Suarez, zwanego też Antasiranana. Niespodziewanie trafimy bliżej równika, do bajecznych rejonów samej północy Madagaskaru, na wysokości Komorów i granicy Tanzanii z Mozambikiem. Nie mogę się doczekać, zarówno nieznanego, jak i miejsc, które niespodziewanie uda nam sie zobaczyć!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz