poniedziałek, 26 listopada 2018

Dzień 12 - kawa w Etiopii oraz laba na Nosy Be

Na lotnisko Adis Abeba dolecielismy punktualnie co stworzylo nie lada dylemat. 




Czterach z nas miało samolot do Europy za cztery godziny, a reszta za godzin siedem. Mocno kusiło nas jednak aby “ wyskoczyc na kawe” do samego centrum stolicy Etiopii mimo ryzyka spoznienia ei na kolejny lot... jak myslicie co zrobilismy? :)



Etiopska Grupa uderzeniowa nie tylko zaliczyla kawe, ale i mala imprezke :)



Grupa  lotniskowa upiła sie w pień w towarzystwie innych backpakerow w tym Austriaka ktory wlasnie wrocil z Iranu i w ten sposob zaliczyl 143 kraje czym zawstydzil nas bardzo... w sumie to nic dziwnego bo w Adis Abeba na lotnisku mozan spotkac naprawde egzotyczne przypadki...



Tymczasem chlopakow ktorzy wczoraj zostali na wyspie Nosy Be zycie nie oszczedzalo. 

Wlasnie podesłali zdjecia...










... cóż... kazdy ma w zyciu to, na co sobie zasłużył :))))

Dzień 11 - Kukuryźnikiem na Nosy Be


Dzis rowniez bedziemy podrozowac samolotem, tym razem jednak nie zawracamy rejsówek, ale podobno na spokojnie polecimy malym samolocikiem z Diego Suarez do Antananarivo. Pobudka przed szósta rano, kawa i po wertepach na lotnisko...




A tam pierwsze zaskoczenie na widok naszego dzisiejszego środka transportu...





Odprawa profesjonalna :))) w koncu jakis Boarding Pass



Niko ktory jest licencjonowany pilotem robi dodatkowy przeglad samolotu przed startem.



Nasz samolot to nie Kukuryznik, ale Cesna w wersji .. carawan ( bardzo optymistyczna nazwa). Piloci i z RPA ze smiesznym akcentem rozkładaja bagaż pod podwoziem, pamiatkowe selfie (mamy nadzieje ze nie ostatnie) i lecimy... 



Wrazenia niesamowite...
















Na malawnicza wyspe Nosy Be lecimy ok 45 minut. Tam planowane jest miedzyladowanie. Niestety to takze moment w ktorym zegnamy sie na tej wyprawie z Seba, Wojtasem i hipopotamo-Dymitrem. Chłopaki zostaja jeszcze na Madagaskarze kilka dni na nurkowaniu... 



Z pograzonego w upalnym letargu lotniska Nosy Be zabiera ich cywilny samochod gdzies w kierunku rajskich plaż. Mam nadzieje ze podesla nam kilka zdjec lub moze cos napisza nawet na bloga :)

Samolot sobie odpoczywa, a my zbieramy sie w dalsza podroz. Robi sie ciasno z czasem i nie wiemy czy zdazymy na czas do Antananarivo, gdzie reszta Trzynastu musi zlapac swoje loty do Europy...



Cesna idzie jak szalona, choc czas nie wyglada optymistycznie. Na szczescie leci z nami Niko ktory opowiada co sie dzieje na przyrzadach, i jakim trzeba byc leszczem zeby nie trafic samolotem w tak prosta radiolatarnie :) jest epicko!








W koncu odciazony samolot zaczyna zbierac sie do ladowania...








Z pasa startowego od razu zabierani jestesmy do “biura z widokiem” w ktorym gotowka rozliczamy sie za bilety na nasz samolocik




... po drodze przechodzac przez rodzaj “wybieralni samolotów” :)



Rzutem na tasme doslownie wbiegamy na lotnisko miedzynarodowe i łapiemy nasz samolot do Etiopii... 


niedziela, 25 listopada 2018

Dzień 10 - Mantasaly Bay oraz wyspa Emerald Island


Mantasaly  bay to  nowe magiczne miejsce na hotelowej mapie Madagaskaru, ma tez swoja tajemnice, ale o tym dalej...








Po pieknej uroczystosci w muzyczno-pubo-szopie w  Diego Suarez ciezko było nam wstać...  mi na przykład się nie udaje  ta sztuka w ogóle. Po sniadaniu znajduje dogorywajacego na werandzie Blondyne, a po kolejnej godzinie nie wiadomo skad wyłania sie Juras. Reszta ekipy jakims cudem wstała o świcie i ruszyła wraz z przypływem na odległa o godzine drogi wyspę Emerald Island.

Ja zas pisze bloga i regeneruje sie świerzymi owocami liczii z ktorych słynie Madagaskar.



Do lanczu czas płynie spokojnie i sielsko...

Wczesnym popołudniem chłopaki wracaja zajechani jak konie po westernie... nie dosc ze trzy godziny snu i pobudka o szostej rano (dzis w tej czesci wyspy jest bardzo mocny odplyw i przyplyw Oceanu wiec trzeba planowac takie rzeczy mocno), do tego poinprezowy kac, niewyspanie i słońce silne jak spawarka.  Wyprawa natomiast udana, przynajmniej tak wynika ze zdjec. :)
















Wieczorem pożegnalna kolacja. Kucharz przechodzi sam siebie. W menu krewetki rzeczne wielkości butelek, lub... lokalny homar:



Ale wrocimy do samego Mantasaly Bay czyli pieknego resortu w ktorym mieszkamy. Bungalowy, basen, patio nad basenem. Bardzo porzadnie, ale widac ze wszystko nowe. Kuchnia wyborna, natomiast jestesmy sami. Miejsce prowadzi rumuńska para. Oczywiscie ten hotel znalazl nam nasz Heniu misjonarz. Co ciekawe trzy razy dopytywali sie przez telefon czy napewno az tylu facetiw chce na spontanie do nich przyjechac. Hotelu nie ma zas na booking.com. Wlasciciel przemily i serdeczny. W srodku budynki zadbane, bezpiecznie, w nocy ochrona z kałasznikowami. Gdzies ustalismy ze wlasciciel byl politykiem w Rumunii. Gdzies padlo nazwisko z jakiego rejonu, gdzies zaświtał Popkowi pomysł aby odpalic sledztwo w google... 

...okazało sie  ze nasz hotel skrywa wielka tajemnice, a jego własciciel nie przez przypadek ubiega sie o azyl polityczny na Madagaskarze aby uniknac ekstradycji...

..... jutro wczesnym rankiem ruszamy w dalsza podroż...

Dzień 9 - Tsingy Rary Park

Jednym z kryteriów które bralismy pod uwage planujac wypad na daleka północ była liczna ilość parków narodowych w okolicach Diego Suarez. Dlatego też, natychmiast gdy tylko pojawiła sie możliwość wypadu od świtu do wieczora to ruszyliśmy do słynnego rezerwatu Tsingy Rary znanego głównie z unikatowych w skali świata formacji skalnych.



Chyba tylko ze wzgledu na ekscytacje zbliżajacym sie wspólnym trekkingiem udało nam sie wyjechać o szóstej rano. Dziś przed nami ponad 7 godzin w terenowych autach. Drogi w tak fatalnym stanie, ze ciezko to opisac. Najgorsze sa drogi z pozostalosciami asfaltu z przed kilkudziesiecu lat, ostre wyrwy nie pozwalaja rozpedzic sie terenowym samochodom  bardziej niż nawet w porównaniu do  na najbardziej wyboistej ziemistej drogi przez busz. Natomiast my pędzimy jak szaleni... jedna kwestia to, że akurat w naszym aucie jest kierowca, który czuje klimat, szybko stałby sie idolem Barona. Jego motto to : Pobocze to integralna czesc drogi, trzciny to nie jezioro i klakson non stop na podoredziu. W rajdowym subaru z klatka bezpiecznenstwa nie miałem tyle emocji... ale jest tez i drugi sekrecik... jest nim... Khat. Khat to lokalny, naturalny  stymulant o działaniu podobnym do amfetaminy ktorego liście całymi gałeziami pochłania nasz kierowca.....



Żeby mu było łatwiej to wór tego zielska zawiesił sobie podczas jazdy na kierownicy... w celach poznawczych oczywiście prosze go o trzy listki na spróbowanie. Smakuja okropnie, jakby żuć liście brzozy... natomiast po kilku minutach zbieram owoce mojgo eksperymentu :) wzrok wyostrzony, zero zmeczenia jak po podwójnym espresso, ale bez przyśpieszonego bicia serca. Stan ożywienia trwa prawie trzy godziny. Po trzech listkach. A nasz kierowca idzie tymi drogami jak po bombardowaniu ogniem jak Colin McRee trzytonowym pickupem po zjedzeniu pół krzaka tego ustrojstwa. zabawa jest na całego, ale zapinam mocno pasy...

Gdzieniegdzie mijamy wioski, co ciekawe popularnym tutaj srodkiem transportu sa znane glownie z Włoch, trzykołowe motocyklo-samochody typu Apa



We wioskach straszliwa bieda, ale ludzie zadbani,  ubrani bardzo czysto i schludnie. Natomast mijane sklepy i wlasciwie brak murowanych domkow nie pozostawiaja złudzeń co do standardu życia Malgaszów.






...

W końcu docieramy do bram parku. Witani przez Lemury ruszamy wgłab...



















Przyroda zaskakuje...








Czas mija niepostrzeżenie. Gdyby nie skwar lejacy sie z nieba moglibysmy zostac tu zapewne jeszcze z dwa dni na trekkingu....


Tuż przed zmrokiem opuszczamy to magiczne, ale nieprawdopodobnie gorace i hałasliwe ze wzgledu na cykady miejsce i udajemy sie do wioski na ryż oraz  tradycyjne szaszłyki z zebu - gatunku hodowanej  tutaj krowy oraz kilka butelek piwa Three Horses.



Droga powrotna jest równie “wesoła” jak przyjazd. Na szczescie bezpiecznie docieramy wczesnym wieczorem do naszej bazy w Mantasaly Bay. Kierowca powinien dostac gruby napiwek za te wyczyny, ale na Madagaskarze napiwki nie sa dobrze postrzegane...



Docieramy po zmroku, szybka kolacja , przysznic, mala drzemka i dalsze atrakcje. Dzieki lokalnym kontaktow trafiamy do imprezowej czesci Diego Suarez. Impreza na całego, lokalny koncert z muzyka na żywo, drinki, żarty i żarciki, goraco w tej szopie jak w piekle, nie widze za bardzo szans zeby jutro ktokolwiek wstał na kolejne wyjscie... no ale nic... jakby to powiedział nasz misjonarz Heniu...



... “cóż to była za piękna uroczystość” !